#bezwyboru

W ostatnich dniach głośno było o mediach. W mediach.

Rząd nakłada na właścicieli środków przekazu nowe podatki, więc zrobili wokół tego szum, podobnie jak wokół wielu spraw, które w ostatnich tygodniach sprawiają, że żyjemy w atmosferze ciągłego niepokoju. Temu trudno się dziwić, bo czasy mamy ciekawe. Ale dziwię się nieustannie, że wymaga się od nas uznania, że mamy do wyboru tylko dwie opcje.

Mam głęboko wpojone przekonanie, że świat nie mieści się jedynie na swoich biegunach. Gdyby było to możliwe, to Ziemia musiałaby być płaska. Kiedy więc w ramach mojej społecznej aktywności wywierana jest na mnie presja, by opowiedzieć się po którejś ze stron, mam dużą trudność z wyborem miejsca we wszechświecie, gdzie ulokuję swoje poglądy. Podobnie jest w kwestii nowego sporu o media.

Od ponad ćwierć wieku przyglądam się środkom przekazu, zarówno od strony techniki, jak i treści i wiem, jak bardzo się zmieniły od czasu, kiedy biegałem do kiosku po gazetę, żeby mieć aktualne dane. Pamiętam jeszcze telewizję, która miała tylko dwa kanały i radio, którego reguły językowe nie pozwalały odmieniać przez przypadki.

Kiedyś wymyślono na media określenie “czwarta władza”. Władza ta miała brać się z informacji, które media przekazywały. Dziś jak sądzę wyrażenie “władza” jest jak najbardziej adekwatne, ale nie ma ona już tak wiele wspólnego z informacją, jak dawniej. Dlatego, gdy chcę się czegoś dowiedzieć, to coraz rzadziej spoglądam w stronę głównego nurtu, bo rzetelna wiedza o aktualnych wydarzeniach, nawet jeśli się tam pojawia, to coraz trudniej ją oddzielić od treści służących tylko wzbudzeniu alarmowej reakcji gadziej części naszego mózgu. Albo rozrywce.

Zaledwie kilka jest tytułów, które uciekają logice nowoczesnych mediów, więc jeśli nie zaglądam akurat do ich e-wydań, to śledzę blogerów o potwierdzonej reputacji, którzy odróżniają bieżaczkę od nurtu istotnych zdarzeń. A i przy okazji potrafią przedstawić opinię jako opinię, a nie informację.

Blogi, czasem w formie podcastów, czy relacji w mediach społecznościowych pozbawione są sztywnego sztafażu, jaki narzucała im sztuka redakcyjna. Ta swoboda ma swój urok, ale czasem wiedzie twórców na manowce błędów, które traktuję nie jako oznakę braków warsztatowych, ale jako zbliżenie nadawcy i odbiorcy, co też niejednokrotnie ukazuje prawdę o nich, o nas, a zatem potrafi być wartością dodaną.

Dla przykładu w jednym z odcinków podcastu Dział Zagraniczny Maciej Okraszewski opisywał perypetie odtwórców ról w jakiejś latynoamerykańskiej telenoweli i o jednej z tych osób powiedział mniej więcej tak “prywatnie był bardzo dobrym aktorem i występował w teatrze.”

Zapadło mi to w ucho i dźwięczy po dziś dzień, bo będąc animatorem kultury trzymam jej sprawy blisko serca. Mogło by wydać się oburzające powiedzenie o kimś, że warsztatową doskonałość i talent przejawia prywatnie, bo zawodowo to gra w telenowelach. Mogło by, gdyby nie oddawało prawdy o naszym świecie, przez co trochę nam już to spowszedniało.

Nie dziwi nikogo, że artysta zarabia na życie to tu, to tam, a realizuje się twórczo w pozostałym czasie. Prywatnym właśnie.

I kiedy zaczęła się rozprzestrzeniać ta zawierucha w sprawie mediów, pomyślałem, że z dziennikarzami jest podobnie. Obecny pracodawca dziennikarza w większości przypadków nie płaci mu za solidne rozeznanie tematu, drążenie śladem wątków budzących wątpliwości, zadawanie niewygodnych pytań. 

Media płacą ludziom (celowo nie napisałem “dziennikarzom”) za produkcję contentu (celowo nie napisałem “treści”), który wpisze się w formułę tzw. infotainment, albo co gorsza będzie słowną papką przygotowaną dla wyszukiwarki Google a nie dla czytelnika z krwi i kości. 

W takiej rzeczywistości dziennikarzem można być po godzinach. Prywatnie.

Informacja i wiedza dawno już zeszły na dalszy plan względem newsów, czyli tego co można opatrzeć i przeklikać tyle razy, by zdążyły wyświetlić się odpowiednie ilości reklam. Skuteczna jest tu produkcja masowa oparta o powierzchowny przekaz. Płycej i krócej znaczy taniej.

W logice biznesu medialnego dziennikarstwo jest skazane na trwanie na jego marginesie. Dziennikarz może znaleźć w pewnych przypadkach oparcie w swoim medialnym pracodawcy, ale nie są oni złączeni nierozerwalnym węzłem.

W kontekście takiej konkluzji zacząłem trochę inaczej patrzeć na spór wokół nowej daniny na rzecz rządu. Z tego rumoru wyłonił się dla mnie zupełnie inny problem: czy media rzeczywiście są nam potrzebne, żeby mogło istnieć rzetelne i uczciwe dziennikarstwo? 

Wiele przykładów z kraju i ze świata pokazuje, że dziennikarstwo może rozwijać się bez oparcia w mediach. Są nimi wspomniane blogi, których twórcy są opłacani bezpośrednio przez czytelników. 

Sprawnie działające systemy społecznego współfinansowania pozwalają na to, żeby działali niezależni dziennikarze, którzy chcą mówić o tym, o czym w polskich mediach nie przeczytacie. Żeby wydawana była Więź z jej pogłębionymi analizami i wyważonym tonem wypowiedzi. Żeby powstał film dokumentalny przełamujący potężne tabu nabudowane wokół kościoła. A także pozwalają na to, by powstało radio, a nawet dwa, w miejsce rozgłośni, która stała się paskudną tubą propagandową paskudnego rządu.

Z drugiej strony media ze swoją dbałością o zasięgi, oglądalność itp. wskaźniki również przyczyniają się do sukcesu takich inicjatyw. Bo wspomniany film nie stałby się aż tak popularny, gdyby nie podsycanie tematu w mediach głównego nurtu. One niejednokrotnie wykorzystują pracę tych drobinek krążących po zewnętrznej orbicie masowej uwagi.

A zatem związek tych dwóch rodzajów podmiotów potrafi być niewątpliwie pożyteczny, ale czy konieczny? Tego nie podejmuję się jednoznacznie rozstrzygnąć. I nie jestem też w stanie powiedzieć, czy szkodzenie mediom oznacza szkodzenie dziennikarzom.

Pewny jestem tego, że nie należy stawiać znaku równości między mediami a dziennikarstwem. Pewny też jestem, że zgodnie z logiką tych pierwszych, w ich konflikcie z rządem uproszczenie przekazu służy wywołaniu reakcji emocjonalnej, która wypełni miejsce należne racjonalnej analizie. I niewątpliwie media chciałyby przypisać sobie wszystkie zalety, jakie właściwe są tylko dziennikarzom.

A do tego dochodzi szantaż moralny w tonie znanego hasła “kto nie skacze, ten za PiSem”, co tylko zawęża pole dyskusji. A właściwie ją uniemożliwia.

W takim sosie łatwo zapomnieć, że to nie mediów trzeba bronić, a nawet to nie dziennikarze powinni zostać objęci najwyższym stopniem ochrony. To czego musimy bronić za wszelką cenę, to wolność słowa, bo to ona jest gwarancją trwania demokracji i związanych z nią swobód obywatelskich. Media i dziennikarze są godni obrony przez społeczeństwo tylko w takim zakresie, w jakim realizują postulat wolności i rzetelności wypowiedzi. Społeczeństwo ma teraz w rękach środki weryfikacji tych ostatnich. Nie wahajmy się ich użyć.