Główny bohater książki Murakamiego „Kronika ptaka nakręcacza” – Toru, kiedy mierzy się z jakąś trudną sytuacją, prasuje koszule. W powieści, niczym w Mszale Rzymskim opisane są szczegółowo kolejne czynności, jakie składają się na ten rytuał. Polecam szczególnie tym, którzy nie odebrali stosownej edukacji, zaraz po tym, gdy wyrośli na tyle, by sięgnąć wzrokiem nad deskę do prasowania. Toru na pewno zrozumiałbym, czemu nie toleruję kantu na rękawie biegnącego od ramienia do mankietu, ale chętnie oddałbym mu wszystkie moje koszule do wyprasowania, bo osobiście tej czynności nie znoszę.
Mam własny rytuał. Smażę naleśniki. Dlatego wiem doskonale, jakie katharsis mógł osiągać Toru i co było do tego niezbędne. Ciąg powtarzalnych czynności, sekwencja ruchów, które są niezbędne do osiągnięcia perfekcyjnego efektu. Ale przede wszystkim czas, którego biegowi trzeba się poddać.
Bo rytuał nie jest po to, żeby coś wykonać. Tak jak spacer nie jest po to, aby dojść z punktu A do punktu B, choć jest to nieuniknione, to jest jedynie skutkiem ubocznym. Czynności rytualne nie spełniają się w swoich bezpośrednich efektach.
Rytuał jest po to, aby pożenić nas z wiecznością. A może nawet nie chodzi o ożenek, bo ten zakłada dłuższe pożycie, a w rytuale nasz czas i wieczność nawiązują romans. I jak to się zazwyczaj dzieje w ulotnej namiętności, chciałoby się zakrzyknąć „chwilo trwaj”. Chciałoby się zatrzymać to, co kryje się za czynnością. To, co kochankowie goniąc za przyjemnością w gwałtownym pośpiechu gubią, myśląc że właśnie po to sięgają. Rytuał ma na celu nas przed tym uchronić. Skłonić do cierpliwego smakowania.
Rytuał dając nam intuicję wieczności, uczy czas pokory, którą ten jest jej winien. Nic nie może zdarzyć się szybciej niż powinno. Mąka nie połączy się należycie z mlekiem szybciej niż może. I szybciej niż należy nie znikną w masie jaja. Kucharz jako mistrz ceremonii może tylko im towarzyszyć i niedorzecznym byłoby podejrzewać, że ma tu jakąś sprawczość.
Widać to najlepiej w trakcie smażenia każdego kolejnego naleśnika. Na patelni ciasto zetnie się, kiedy przyjdzie jego pora i jeśli niecierpliwie będę chciał ten moment przyspieszyć, sam skażę się na porażkę. Naleśnik zbyt szybko poderwany szpatułką, rozedrze się. Za późno – przypali. Lepiej wyrzucić niż zjadać.
A jeśli pozwolisz rytuałowi się spełnić, naleśnik zazłoci się z jednej strony jak słońce, a z drugiej przybierze wygląd przypominający powierzchnię księżyca. To już nie jest tylko kwestia smaku, tej ulotnej przyjemności. To sprawa kosmicznej równowagi. Ying – Yang na własnej patelni.
Rytuał to nie tylko wyraz natury połączonych właściwie składników, nie tylko kwestia odpowiedniego czasu. Rytuał to również powtarzalność. Bo jeśli znajdujemy w nim przebłysk wieczności, to czy możemy ją znieść w swoim ludzkim ograniczeniu? Ale raz doświadczony pociąga i każe nam się odkrywać drobnymi porcjami. Więc powtarzamy. Bierzemy tyle, ile jesteśmy w stanie zjeść… to znaczy znieść 😉
A zatem powtarzam rytuał, aż poczuję że zagościła we mnie znowu równowaga wszechświata. Ta sama, która przepełniała Toru po wyprasowaniu sterty koszul. I choć Żona namawia mnie zawsze, żebym robił naleśniki z mniejszej porcji ciasta (bo po co stać przy patelni dwie godziny), to ja wiem, że ceremonia nie może trwać ani dłużej, ani krócej.
Skutek taki, że wychodzą z tego trzy obiady, ale nikt nie narzeka.