Sylwester! Nie daruję ci tej nocy

Tegoroczny Sylwester dał mi do myślenia.


W kwestii obchodów końca roku zawsze byłem totalnym abnegatem. Takie okazje do świętowania mogę sobie znaleźć każdego wieczora. A do tego zwyczajowe formy celebracji mnie nie pociągają. Tańczyć nie umiem, więc bale odpadają. Upijam się, kiedy czuję potrzebę, a nie wedle wskazań kalendarzyka. Ze spotkaniami towarzyskimi podobnie. No może jeszcze fajerwerki są okej, ale kalkulując ile kasy trzeba przepalić, żeby efekt był na miarę oczekiwań, to stwierdzam, że nie warto.


Można sobie tak snuć własne teorie, bo w sumie łatwo jest być aspołecznym. Moje zatykanie uszu i kładzenie się spać o przyzwoitej porze nie pociągało za sobą żadnych poświęceń. Wprost przeciwnie. Rópta cho hceta i siema. Jednak niezależnie od tego, jak bardzo podobało mi się na offie, to beztroską awangardowość zawsze popsują dzieci.


Dzieci się cholernie społeczne. Zawsze przywloką ze szkoły, przedszkola albo z podwórka średnią społeczną i obyczajową. Ma to swoje plusy, bo lepiej wiedzieć, czym żyją sąsiedzi. Ale ma i minusy, bo maluchy kochają proste celebracje, a hipnotyzujące piękno fajerwerków nie pozostawia ich obojętnymi. O zgrozo!


A było to tak, że kiedy pierwsze z gromadki nauczyło się kleić słowa w sensowne wypowiedzi, trudno było udawać, że nic się nie dzieje. „A te hałasy? A hałasy? Masz cukierka. Przytul się do mamy.” O! I już śpi. Nie. Skończyło się.


Z bólem serca wygrzebywałem z portfela parę (sic!) groszy (sic! sic!) na minimum valuable product z działu „rzuć pół pensji z dymem w huku i blasku”, które rozkładały się sezonowo tuż po Świętach w każdym markecie. A potem z żoną ciągnęliśmy losy, kto 31. grudnia o 21.20 (no nie później przecież!) jest mniej zmęczony, żeby odpalić pirotechnikę i wrócić z nasyconymi wrażeniami dziećmi do domu. Jakoś najczęściej padało na mnie. Pieprzony patriarchat. Że to niby ojciec powinien i bla bla bla…


W ostatnich latach, żeby to odreagować, dawałem upust swoim anarchistycznym instynktom i jak już przeczekaliśmy z moimi chłopakami aż wszyscy psiarze wrócą do domu, w najciemniejszych zakamarkach Parku Reagana wrzucaliśmy petardy do betonowych koszy na śmieci. Syciłem się głuchym dudnieniem jak ze szkopskiego moździerza pod Stalingradem. A potem była detektywistyczna analiza zmacerowanej eksplozją zawartości kubła: czy butelki popękały, czy coś wyrzuciło i jak daleko, a może się co zapaliło? (jeśli tak – wybuchaliśmy euforią).


Ale w tym roku wyszło jakoś inaczej.

Dzieciaki, otumanione chyba tymi smartfonami z piekła rodem, dopiero 31. rano, kiedy szykowałem się do spaceru, zapytały mnie, co dziś strzelamy. W odpowiedzi, między sznurowaniem butów i wiązaniem szalika, cynicznie wykorzystując aktualne trendy, zrobiłem wykład o cierpieniach zwierząt i jak to dla dobra braci mniejszych w tym roku porzucamy zgubną tradycję i nic nie będziemy eksplodować. Chyba nawet popadłem w emfazę, że kategorycznie, czy jakoś tak. Żeby nie wypaść z roli i do cna wykorzystać element dramatyczny, kiedy mówiłem o nieszczęsnych psach i ptakach, w myśli przywoływałem sobie obraz mnie samego, który ze zmarzniętym tyłkiem wskakuje za parkową ławkę, aby ukryć się przed falą uderzeniową jakiegoś tam „Diablo”, „Bombardo” czy „Volcano”.


No i do teraz nie wiem, co trafiło do serc moich dzieci. Czy okazały się one wrażliwe na argumenty ekologiczne. Czy może moje aktorskie umiejętności przemówiły do ich młodocianych sumień. A może mówiłem tak długo, że już chciały tylko, żebym dał spokój. A może to wreszcie, że wspomniałem, że kasę zamiast na fajerwerki, to wydamy na czipsy i każdy dostanie po paczce, a i w tej, którą kupię dla siebie, pozwolę im zanurzyć dłonie, kiedy wieczorem puścimy sobie Harrego Pottera z HBO.


Było jak było, w każdym razie usłyszałem „Aha. To ok.” I wrócili do swoich światów o przekątnej 6,1 cala.


Wieczorem, zadowolony szykowałem się do słodkiego snu, ale naród nasycony dobrobytem postanowił stanąć na wysokości swoich wyobrażeń i żeby się wykazać walił w niebo, jakby chciał intensywnością ostrzału przebić artylerię przeciwlotniczą Londynu z czasów Bitwy o Anglię. Wiadomo. Polacy.


W ten sposób nie pospałem, ale spotkała mnie inna przyjemność.

Bynajmniej nie płynęła ona z oglądania ognistych ejakulacji na niebie. Te i tak były przesłonięte przez pęczniejące wszędzie wykwity deweloperskiej żądzy pieniądza. Ale napatrzyłem się na dzieci w ekstazie biegające od okna do okna, aby nie przegapić ani jednego wybuchu, który można było dostrzec na skrawkach nieba, jakie pozostawiły nam nowo wybudowane bloczyska.

Taka radość, taka euforia. Tylko dzieci potrafią się tak cieszyć. A my, starzejący cynicy możemy czasem opuścić gardę i chłonąć czystość ich uczuć. Czerpałem garściami.

Jak się naczerpałem, to nawet odezwał się we mnie żal, że może to źle, że nie kupiłem im tych rakiet. Że sam nie byłem przyczyną ich słodkiego napięcia, które następuje zaraz po tym, jak lont zaczyna iskrzyć, a ty biegiem wycofujesz się przez ciemność na wcześniej ustalone pozycje i w duchu modlisz się, by się nie potknąć, co jeszcze upadniesz w to, czego nie sprzątnął sąsiad po swoim pupilu. A potem pfrrr… w którym dzieci widzą cudowne „KABUM!!” I jeszcze te kilka kolorowych błysków, które w młodych oczętach są feerią barw. No zacząłem się zastanawiać, czy za rok nie być jednak Ojcem – Polakiem i…


Ale nie. Nie.

Śpijcie spokojnie przyjaciele psiarze, ekolodzy i ornitolodzy też.

Zbyt szanuję swoje z trudem wypracowane 500+, by je ot tak puścić w niebo.

Dzieci się nacieszyły, ja się ich radością nasyciłem. I oprzytomniałem.

Ale jednak nie do końca. Bo, wiecie, ten głuchy basowy łomot, kiedy petarda wybucha w koszu na śmieci… no jest w nim jakieś hipnotyzujące piękno… Chyba będzie trzeba wybrać się na poligon i postrzelać z moździerza.

Ale niech się najpierw zrobi cieplej.